Tom Waits Orphans Brawlers Bawlers & Bastards

Okay, posłuchajcie. Muszę to z siebie wyrzucić. Wszyscy uwielbiają Orphans: Brawlers, Bawlers & Bastards Toma Waitsa. To jego opus magnum. Dzieło życia. Potrójny album! Ale... czy jestem jedyną osobą, która uważa, że jest... trochę za długi?
Nie zrozumcie mnie źle. Kocham Toma Waitsa. Jest bogiem. Jego głos brzmi jak papier ścierny romansujący z whiskey. Jego teksty są poezją spisaną na serwetkach w barze. Ale ta płyta... Jezu, ona trwa. Jak Ojciec Chrzestny, tylko bez możliwości przewinięcia.
Brawlers, Bawlers, Bastards – i brak umiaru?
Podział na Brawlers, Bawlers i Bastards to sprytne marketingowe zagranie. "O, tu mamy Waitsa wściekłego, tu melancholijnego, a tu… cokolwiek tam robi!". Ale czy naprawdę potrzebujemy aż tylu "cokolwiek"? Serio?
Brawlers to, umm, ok. Agresywne, hałaśliwe, dokładnie takie, jak obiecuje nazwa. Można przy tym wpaść w fajny amok w kuchni, gotując obiad. Ale po trzech, czterech takich utworach czujesz się, jakbyś właśnie przegrał bójkę z automatem do gry.
Potem są Bawlers. Ach, te ballady! Tak chwytające za serce, że aż chce się wypić szklankę ginu i obejrzeć smutną komedię. Ale czy naprawdę potrzebujemy aż tylu? Czy można być smutnym bez końca? Odpowiedź brzmi: chyba nie, ale Orphans próbuje to udowodnić.
No i na koniec – Bastards. Tu dzieje się wszystko. Eksperymenty. Dziwactwa. To jakby Waits postanowił nagrać wszystko, co mu przyszło do głowy, a potem wrzucić to na płytę bez żadnej selekcji. Niektóre z tych "odrzutów" są genialne. Ale reszta...? No cóż, nazwijmy to "specyficzne".
Unpopular Opinion Time!
Okay, przyznaję się. Mam unpopular opinion. Uważam, że Orphans byłoby lepsze, gdyby było... krótsze. Mówię to z bólem serca, bo naprawdę kocham Toma Waitsa. Ale uważam, że z potrójnego albumu dałoby się wykroić genialny, mocny pojedynczy album.
Wyobraźcie sobie: najlepsze kawałki z Brawlers, najpiękniejsze ballady z Bawlers i te najbardziej zaskakujące smaczki z Bastards. Wszystko to skondensowane w jedną, mocną dawkę Waitsa. Idealne. A tak? Mamy maraton. Długi, wyczerpujący maraton.
Rozumiem, że artysta chciał pokazać całe spektrum swojej twórczości. Że chciał się wyszaleć. Ale czy to oznacza, że my, słuchacze, musimy cierpieć? (Trochę przesadzam, ale wiecie, o co mi chodzi).
Więc co myślicie? Czy jestem szalony? Czy zasługuję na ostracyzm społeczny za to bluźnierstwo? A może ktoś się ze mną zgadza? Może gdzieś tam jest ktoś, kto też po cichu myśli: "Orphans jest super, ale chyba przysnę przy King Kong po raz piąty"?
Dajcie znać. Potrzebuję waszego wsparcia. Albo kamieni. Wszystko zależy od was. Ale jedno jest pewne: Tom Waits pozostanie legendą. Nawet jeśli uważam, że mógłby trochę bardziej pilnować długości swoich albumów.
Na koniec cytat z samego Waitsa: "Muzyka jest wszystkim. Jeśli w muzyce nie czujesz prawdy, to nie ma jej nigdzie." No cóż, Tom, w Twojej muzyce zawsze czuję prawdę. Nawet jeśli ta prawda trwa trzy płyty.






