Kenneth Branagh Morderstwo W Orient Expressie

Okay, słuchajcie. Mamy sobie tego Kennetha Branagha. Szanowany aktor, reżyser, wiadomo. No i wziął się za "Morderstwo w Orient Expressie". Powiedzmy sobie szczerze, książka Agathy Christie to klasyk. Zekranizowana milion razy. Każdy wie, kto zabił.
Branagh i jego wąsy: moja kontrowersyjna opinia
Ale... mam wrażenie, że Branagh chciał zrobić z tego dzieło swojego życia. I wyszło... no, inaczej. I tutaj zaczyna się moja być może unpopular opinion: chyba wcale nie uważam, że ta wersja jest taka super.
Te wąsy...
Zacznijmy od wąsów. Serio. Czy one musiały być AŻ TAKIE? Rozumiem, Hercule Poirot to detektyw z wąsami, ale te wyglądały, jakby miały własną agencję aktorską. Momentami wydawało mi się, że one grają pierwszoplanową rolę, a Branagh tylko je podtrzymuje. To nie są wąsy, to osobna cywilizacja.
Wiecie, jak czasem ktoś próbuje bardzo, bardzo mocno? Tak właśnie czułem, oglądając ten film. Branagh napinał muskuły aktorskie na maksa. Chciał pokazać, że Poirot to nie tylko spryt, ale też głębia, trauma i w ogóle egzystencjalne rozterki. Okej, rozumiem, ale... trochę tego za dużo. Zamiast tajemniczego detektywa, dostałem gościa z depresją połączoną z obsesją na punkcie symetrii.
Obsada gwiazd... i co z tego?
No dobra, obsada. Mocna. Johnny Depp, Michelle Pfeiffer, Penélope Cruz... Gwiazda za gwiazdą. Ale czy to przełożyło się na jakość? Szczerze? Nie do końca. Wszyscy grali poprawnie, ale jakoś tak... bez iskry. Może dlatego, że każdy miał przydzieloną jedną emocję na całą rolę i musiał się jej trzymać. Depp był podejrzany, Pfeiffer była zdenerwowana, Cruz była... religijna? No, wiecie, takie stereotypy.
"Morderstwo w Orient Expressie" to książka, która sama się broni. Nie trzeba jej ratować toną efektów specjalnych i egzaltowanych kreacji aktorskich. Czasami mniej znaczy więcej.
A sceny akcji? Po co one tam były? Przecież to nie jest James Bond! Poirot to detektyw, który rozwiązuje zagadki swoim mózgiem, a nie kung-fu. Serio, ta scena na moście... kompletnie zbędna.
Podsumowując...
Może jestem w mniejszości, ale moim zdaniem ta wersja "Morderstwa w Orient Expressie" jest... przereżyserowana. Za bardzo nadmuchana. Branagh chciał zrobić coś wielkiego, a wyszło coś... no, przesadzonego. Nie mówię, że to zły film. Ale... no, wąsy mnie pokonały.
Dobra, przyznajcie się, kto się ze mną zgadza? A może jestem jedynym dziwakiem, który uważa, że te wąsy to przesada?
I jeszcze jedno: może następnym razem niech Poirot po prostu rozwiąże zagadkę, zamiast rozważać sens życia na tle malowniczych, ale kompletnie niepotrzebnych krajobrazów. Bo prawda, moim zdaniem, leży w prostocie, a nie w barokowych dekoracjach.




