Ile Jest Części Ani Z Zielonego Wzgórza

Okej, słuchajcie. Muszę to powiedzieć. Wiem, że narażę się wszystkim miłośnikom Ani z Zielonego Wzgórza, ale... mam wrażenie, że jest jej… po prostu za dużo. No ileż można?
Czy naprawdę potrzebowaliśmy tylu części?
Pomyślcie o tym. Ania z Zielonego Wzgórza to klasyka. Absolutny hit. Ale czy Ania z Avonlea, Ania na Uniwersytecie, Ania z Szumiących Topoli, Ania ze Złotego Brzegu, Dolina Tęczy, Rilla ze Złotego Brzegu… Naprawdę?
Mam wrażenie, że autorka, Lucy Maud Montgomery, trochę się zagalopowała. Rozumiem, że historia się dobrze sprzedawała, rozumiem, że ludzie kochali Anię Shirley. Ale czy każde wydarzenie z jej życia musiało zostać opisane w oddzielnej książce?
Przecież życie Ani nie było AŻ tak spektakularne. Owszem, miała bujną wyobraźnię i dar do pakowania się w kłopoty, ale... no bez przesady. Moim zdaniem, spokojnie można było skondensować jej historię do trzech, może czterech książek.
Gdzie tu napięcie?
W pewnym momencie zaczyna brakować napięcia. Wiemy, że Ania skończy dobrze. Wiemy, że znajdzie swoje miejsce na ziemi. Wiemy, że pokona trudności. I to jest super! Ale w każdej kolejnej książce schemat jest podobny. Trochę się nudzi, no przyznajcie!
Jakby tego było mało, to jeszcze te wszystkie poboczne postacie. Diana Barry, Gilbert Blythe, Matthew Cuthbert, Maryla Cuthbert… Uwielbiam ich! Ale po dziesiątej książce o Ani, zaczynam się zastanawiać, czy oni przypadkiem nie mieli bardziej ekscytującego życia niż ona. Może powinna powstać seria książek o przygodach Diany w Paryżu? Albo o tym, jak Gilbert ratował świat jako lekarz? To by było coś!
Moja propozycja - mniej znaczy lepiej
Mówię to z ciężkim sercem, ale moim zdaniem Ania z Zielonego Wzgórza zyskałaby, gdyby była… krótsza. Wyobraźcie sobie, jak mocno by działała na emocje, gdyby historia była bardziej zwarta i skoncentrowana.
Zresztą, czy naprawdę potrzebujemy szczegółowego opisu każdego koloru kwiatów w ogrodzie Ani? Czy naprawdę musimy wiedzieć, co jadła na śniadanie przez całe swoje życie? No nie. Czasami mniej znaczy lepiej. Szczególnie, gdy mamy do czynienia z tak kultową postacią.
Wiem, że wielu z Was teraz oburza się na te słowa. Wiem, że kochacie każdą książkę z serii o Ani z Zielonego Wzgórza. Szanuję to! Ale proszę, spróbujcie spojrzeć na to z mojej perspektywy. Może i mam herezje na ustach, ale… czy nie uważacie, że Lucy Maud Montgomery trochę przesadziła z ilością części?
Może warto odświeżyć sobie pierwszą część i na tym poprzestać? Pozostawić sobie w pamięci obraz młodej, rudowłosej dziewczyny, która podbiła nasze serca swoją wyobraźnią i optymizmem? Zamiast brnąć przez kolejne tomy i powoli tracić magię tej historii?
No dobrze, koniec mojego wywodu. Możecie mnie teraz zlinczować. Tylko pamiętajcie - to tylko moja opinia! I w głębi duszy też kocham Anię Shirley. Tylko troszkę mniej, niż kochają ją inni… i zdecydowanie uważam, że pięć tomów w zupełności wystarczy!




