Brązowe ślimaki Bez Muszli Wikipedia

Dobra, przyznaję się. Mam z nimi problem. I nie chodzi mi o skomplikowane równania matematyczne (chociaż i tu mogłabym mieć pewne trudności...). Mówię o nich. O brązowych ślimakach bez muszli. Tych... no... obślizgłych.
Co to takiego ten ślimak bez skorupki?
Niby nic wielkiego. Mały, brązowy, powolny. Czasem spotykasz go na swojej drodze po deszczu. A potem wchodzisz w niego bosą stopą. Fuj.
A wiecie, że istnieje coś takiego jak Wikipedia? Serio! Znajdziecie tam mnóstwo informacji. Nawet o tych małych... przyjaciołach ogrodnika (taa, jasne...). Pod hasłem "ślimak nagi" kryją się całe tomy wiedzy. Gatunki, zwyczaje, preferencje żywieniowe (ogryzanie moich kwiatów najwyraźniej leży w ich preferencjach).
Czy tylko ja tak mam?
No dobra, muszę to powiedzieć. Uważam, że brązowe ślimaki bez muszli to... delikatnie mówiąc... przesada. I wiem, pewnie zaraz ktoś mi powie: "Ale one są potrzebne w ekosystemie!" "Zjadają martwe rośliny!"
Owszem, zgadzam się. Ale czy naprawdę muszą urządzać sobie ucztę z moich sałat? I zostawiać po sobie te... ślady... wszędzie? Bo moim zdaniem, mogłyby wybrać sobie jakieś mniej reprezentacyjne roślinki. Może pokrzywy? Albo chwasty? Nikt by się nie obraził.
To trochę jak z komarami. Też są ważne dla ekosystemu. Też stanowią pożywienie dla innych zwierząt. Ale nikt jakoś specjalnie nie płacze, kiedy uda mu się takiego delikwenta ustrzelić, prawda?
Niezrozumiana miłość (czy jej brak)
Zauważyłam pewną prawidłowość. Ludzie dzielą się na tych, którzy brązowe ślimaki bez muszli tolerują, a nawet lubią (są tacy!), i na tych, którzy na samą myśl o nich dostają gęsiej skórki. Ja należę zdecydowanie do tej drugiej grupy.
Moja babcia na przykład, wręcz uwielbiała oglądać je w swoim ogródku. Twierdziła, że są "urocze". No cóż, każdy ma swoje zboczenia. Dla mnie uroczy jest piesek sąsiadki. Albo nowy odkurzacz. Ale nie ślimak nagi.
Może powinnam zmienić nastawienie? Może powinnam zacząć dokarmiać je specjalną karmą dla ślimaków? Może powinnam im budować małe domki?
Raczej nie.
Ale wiecie co? Zamiast je tępić (bo to podobno niehumanitarne), po prostu je delikatnie... eksmituję. Przenoszę na łąkę za moim ogrodem. Niech tam sobie żyją, szczęśliwe i najedzone.
I mam nadzieję, że nie wrócą. To jest moje, być może kontrowersyjne, zdanie. I stoję za nim murem. A raczej... obślizgłą przeszkodą.
P.S. Jeśli ktoś zna jakiś skuteczny (i humanitarny!) sposób na to, żeby te stworzenia trzymały się z dala od moich ukochanych kwiatów, proszę o cynk! Z góry dziękuję!





